Andrzej Wolfarth portretuje Chevroleta Malibu Chevelle 1972 (2007 r.)
Dokładamy teraz fragment tego puzzla, jakim był zlot aut amerykańskich w Toruniu w maju 1996 roku.
Do Torunia przyjechałem sam, a nie jak pierwotnie z Impalą, gdyż Impala bardzo źle się czuła i musiała niestety w Krakowie zostać...
Dla tego zlotu specjalnie olałem nawet tradycyjną imprezę majówkową urządzaną przez pewną uroczą Kasię w jej domu na wsi. O tych imprezach krążą do tej pory legendy, będę miał co wnukom opowiadać...
Przyjechałem dzień wcześniej, późnym wieczorem, bardzo źle spałem, toteż wstałem bardzo wcześnie. I o 5 rano wyruszyłem na zwiedzanie miasta. Miasto było wymarłe, żadnej żywej duszy. Skręcam w rozmaite ulice i zaułki toruńskiej Starówki i nieopodal ryneczku widzę grupkę kilku młodych ludzi, którzy rozsiedli się w kawiarnianym ogródku. Abstrakcyjny widok. Przemykam chyłkiem kolejnym zaułkiem w stronę lotniska, gdzie miał się odbywać zlot. I nagle widzę TO!
Piękny amerykaniec! I dodatku na krakowskich numerach!! Nigdy go nie widziałem w moim mieście - no cóż trzeba było przejechać te sześćset kilometrów, by się o tym dowiedzieć ;-)
Obchodzę auto dookoła i naprędce wyciągam aparat, poczciwą starą Minoltę. Pstryk! Pstryk! I kątem oka widzę młodego gościa, tego samego, którego minąłem w tym kawiarnianym ogródku. Przerywam uwiecznianie na kliszy, a gość bez słowa podszedł do Malibu, wyciagnął z kieszeni kurtki nie kluczyki, lecz śrubokręt :), wprawnym jednym ruchem otworzył auto i wyciągnął jakieś drobiazgi. I zamknął. Trochę zbaraniały mruknąłem coś do gościa. Trochę dziwne na nim wywarłem zapewne wrażenie, gdyż mnie zostawił bez słowa. Oglądałem wóz przez parę chwil i poszedłem potem na zlot. Impreza dopiero się rozkręcała, i potem przybyli niebieskim Malibu klimatowcy.
Chwil się nie zapomina. Tak więc snuję się po lotnisku i fotografuję różne samochody, jak ten Dart, granatowa Electra Park Avenue, także Malibu, tyle że białe, złoty Cutlass, albo ten Seville z Berlina... Świat jest owszem kolorowy, ale pomiędzy wspomnieniami a rzeczywistością jest tyle białych plam. I jeszcze to, że przywiozłem ze sobą do Torunia kilkanaście swoich grafik z samochodami.
I koniec imprezy, której zwieńczeniem była parada, którą poprzedzała orkiestra dęta. Ja już jednak czekałem na autobus z Polskiego Ekspresu. I fotografowałem znów samochody z przystanku. Autobus był jednak pełny i się nie załapałem i wtedy pomyślałem o tych klimatowcach, a może się z nimi zabiorę stopem do Krakowa?
Tak więc z przystanku ruszyłem znów na Rynek, i znów porozmawiałem z nimi. Zaskoczeni zgodzili się, uprzedzili mnie jednak, że tylne zawieszenie trochę szwankuje.. Szwankuje - to za słabo powiedziane. Było twarde jak skała, i jak już dojechaliśmy w okolice Plant. miałem obolały zad. :) A tu proszę, otwarty bagażnik. Widzicie w nim moją torbę? A także teczkę z moimi grafikami? Ta fotka posłuzyła mi jako źródło mojej grafiki.
Potem z Rynku na lotnisko i wtedy to zdjęcie Julka, kierowcy. A tu proszę link do innego obrazka. Znajomo, prawda?
A potem już, hulaj dusza! Przemierzamy całą Polskę drogami i szosami, wyprzedzając Żuki, maluchy, kredensy, poldki, czasem merole. Mijamy skrzyżowania, zatrzymujemy się na światłach, lustrujemy wzrokiem drogowskazy i tak dalej... Potem gierkówka i w okolicach Łodzi jak już mieliśmy prostą, a Julek się rozpędzał...
Wtedy nam strzeliła lewa tylna opona! Dobrze że nie przy pełnej szybkości, lecz w okolicach osiemdziesiątki, Julkowi udało się opanować auto, które wyraźnie gubiło swój ogon i zatrzymaliśmy się ostrożnie na poboczu... Oglądamy samochód. I wyzwiska, złorzeczenie, że to Stomil itp... Zakasaliśmy rekawy, znaleźliśmy duży kamień, by podstawić pod auto i w ciągu półtorej godziny, wśród śmiechów i żartów wymieniliśmy koło. Potem już w innych nastrojach wracaliśmy do Krakowa. W okolicach Częstochowy niespieszna przekąska w przydrożnym barze i około północy byliśmy przy Plantach.
A co z samochodem? Julek, właściciel i kierowca w jednej osobie, dał mi swój adres, jednak karteczkę zgubiłem. Zapamiętałem jednak nazwę ulicy i potem wśród blokowisk na Kurdwanowie odnalazłem auto. Zostawilem karteczkę za wycieraczką przedniej szyby i ulotniłem się :).
1 czerwca, w Dzień Dziecka brałem ślub, potem weselicho. I nagle niespodziewany dzwonek do drzwi. Kto to może być? Otwieram je, a tu, o rany Julek! Przecie to Julek! Ze swoją kobietą przybył. Przyniósł mi także wtedy reprodukcje rysunków amerykanów jakiegoś francuskiego artysty. Pożartowaliśmy sobie, napiliśmy się, torcik weselny i do zobaczenia.
A Malibu... No właśnie, co z nim? Samochód już niestety nie istnieje. Julek miał kilka lat potem, chyba w 1999 swoim Malibu poważną stłuczkę i postanowił go sprzedać na części. Ale wspomnienia pozostały... To jest raj, z którego nikt nas nie wygna.