Comments

You are here:Fun Stuff»Cena życia, smak wolności
Friday, 23 December 2011 10:04

Cena życia, smak wolności

Cena życia, smak wolności

 


fragment książki Romana Fristera pt. "Autoportret z blizną",
Copyright for the Polish book club edition
by "Świat Książki", 1996
ISBN 83-7129-301-1

     W czerwcu 1957 roku ucałowałem Mirę i dzieci, usiadłem za kierownicą nowego Plymoutha stanowiącego własność "New York Timesa", teczkę z paszportem i innymi dokumentami położyłem na przednim siedzeniu obok mnie, zapaliłem silnik i ruszyłem w drogę. Ustaliliśmy, że dwie noce spędzę w mieszkaniu rodziców Roberta we Wrocławiu, trzeciego dnia przekroczę granicę w Kudowie i jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, zatelefonuję z Wiednia, aby Mira i dzieci wsiadły do pociągu i przyłączyły się do mnie w stolicy Austrii; stamtąd zamierzaliśmy razem kontynuować podróż, przez Włochy do Izraela. Takie były plany, ale w rzeczywistości sprawy potoczyły się odmiennie.

      Mira miała wszelkie powody do podejrzenia, że wymyśliłem to wszystko, aby uprzyjemnić sobie pierwszy etap podróży towarzystwem jakiejś powabnej, chętnej damy. Tym razem było to podejrzenie całkowicie bezpodstawne. Tylko ze względu na swoje i jej bezpieczeństwo nie wyjawiłem, że mam zamiar przemycić do Austrii spory ładunek srebra i zarobić na przemytniczym debiucie kilkaset dolarów. Autorem pomysłu był Szlomo Szkolnik, człowiek, który zbił majątek na produkcji "krówek"; zachodził czasami do naszej stałej kawiarni, zawsze z uwieszoną u ramienia poszukiwaczką przygód, i uważał się za arbitra we wszystkich sprawach męsko-damskich. Rzekomo nic tak nie zbliża mężczyzn jak wspólna kochanka, a takich miałem z nim sporo. Widocznie zdobyłem jego zaufanie, gdy na zakończenie suto zakrapianej, pożegnalnej libacji zaproponował mi przewiezienie dwustu dwudziestu kilogramów srebra. Moje wynagrodzenie miało wynosić dziesięć procent od wartości towaru i zostać wypłacone podczas wyładunku w Wiedniu. Szkolnik był wielkim przeciwnikiem notatek, więc nazwisko i numer telefonu odbiorcy musiałem wykuć na pamięć. Nie gardziłem pieniądzem, ale jeszcze bardziej pociągała mnie sama przygoda i związany z nią dreszczyk emocji. Gdyby mnie złapano... Przemyt był uważany za szkodnictwo gospodarcze, bez pardonu karane drakońskimi wyrokami. Ale dlaczego miano mnie złapać? Czyż nie urodziłem się w czepku? Uściskiem dłoni dobiliśmy targu. Umówiliśmy się, że nazajutrz, po przyjeździe do Wrocławia, połączę się z nim telefonicznie, a pod osłoną nocy załadujemy srebro w warsztacie zaufanego prywaciarza.

      Rodzice Roberta zajmowali obszerne mieszkanie w starej zapuszczonej kamienicy przy ulicy Ofiar Oświęcimskich 18, w śródmieściu Wrocławia. Byli dziwną parą starszych ludzi, zawsze jakby trochę zdziwionych i nie dostosowanych do życia w świecie, w którym się znaleźli, a przede wszystkim przerażonych rozwiązłym trybem życia ukochanego jedynaka. Zawsze marzyli o solidnym synu, który skończy studia i "wyjdzie na ludzi", a tu pod nosem wyrósł im żongler życiowy, hedonista pragnący skorzystać z wszystkich możliwych uciech życia, nie inwestując w nie najmniejszego wysiłku.

      Oboje przyjęli mnie serdecznie, wdzięczni za to, że Robert postanowił towarzyszyć mi w drodze na emigrację. Naiwnie wierzyli, że w młodym pionierskim Izraelu Robert wstąpi nareszcie na właściwą drogę życia. Oczywiście, wiedziałem, że nie ma on w sercu żadnych sentymentów dla państwa żydowskiego, i że wyjazd traktuje wyłącznie jako dalszy ciąg życia pełnego przygód. Jeszcze będąc w Warszawie, opowiedziałem mu o planach przemytu: "Nie chcę cię mieć na sumieniu, kto wie, co będzie, jeśli pośliźnie mi noga. Ale jeśli mimo wszystko chcesz jechać ze mną, będziesz pełnym wspólnikiem do zysku." Robert oznajmił bez wahania: "zawsze byliśmy razem." Ale wieczorem, na chwilę przed wyjazdem do warsztatu, poprosił:

     "Nie mów, gdzie schowacie srebro."

     "Dlaczego? Przecież jesteśmy wspólnikami."

     "To prawda. Ale boję się, że nie będę mógł oderwać wzroku od schowka. A celnicy są dobrymi psychologami."

      Karoseria samochodu Plymouth station, rok produkcji 1956, oparta jest na dwóch kwadratowych, pustych w środku wspornikach, biegnących wzdłuż całego podwozia. Właściciel podał mi palnik acetylenowy i pokazał mi, jak wyciąć otwory w każdym z tych wsporników. Wyciąłem je w samym środku między przednią a tylną osią wozu, może trochę niezdarnie, ale wystarczająco dobrze, aby wetknąć przez nie ładunek srebra. Sposób ładowania był bardzo prosty, jak większość genialnych wynalazków. Szkolnik pakował srebrne monety w grube wełniane pończochy, pięć kilogramów do każdej, potem związywał je długim sznurem i podawał mi jedna po drugiej. Wkładałem je do wypalonego otworu, popychając drutem w głąb wspornika, w ręku zostawały tylko końce sznura. Przy wyładunku wystarczyło pociągnąć za te końcówki w odpowiedniej kolejności, aby wydobyć ukryty skarb. Cała operacja trwała nie dłużej niż trzy godziny Mechanik przyspawał wycięte kawałki żelaza, a ja, aby zamaskować ślady palnika pociągnąłem podwozie gorącą smołą, po czym przegoniłem samochód po podmiejskich piaskach. Na zakończenie postawiliśmy Plymoutha na kanał, aby sprawdzić osiągnięte wyniki. Piasek był brudny, wyglądał jak przylepiony od wielu miesięcy, nawet wprawne oko celnika nie wykryłoby śladów manipulacji. O drugiej po północy wróciłem do miasta. Robert nie spał. Wyraźnie podenerwowany czekał na mnie w przedpokoju.

     "Mira dzwoniła", szepnął.

     "Znowu zawraca głowę", zbyłem niechętnie.

     "Nie dzwoniła z domu. Dzwoniła z Poczty Głównej w Warszawie."

     "Co się stało?" Wciąż jeszcze demonstrowałem niecierpliwość.

     "Mów ciszej", prosił Robert. "Rodzice śpią. Nie daj, Boże, żeby się dowiedzieli."

     "Gadaj do rzeczy!"

     "Milicja była u was w domu. Zrobili rewizję i pytali się o ciebie. Powiedziała im, że jesteś już za granicą. Odebrali jej paszport i powiedzieli, że nie oddadzą, aż się stawisz do wyjaśnienia."

     "Do wyjaśnienia czego?"

     "Nie wiem. Nie powiedziała. Telefonowała z poczty, bała się, że w domu jest podsłuch... Co zrobimy?"

     "Wyjedziemy o piątej rano. O siódmej otwierają posterunek graniczny. Jak dobrze pójdzie, to o siódmej pięć będziemy w Czechosłowacji."

     "A jak nie pójdzie gładko?"

     "Nie kracz."

     "Nie kraczę. Po prostu mam pietra."

     "To zostań w domu. Mamusia ci zrobi kakao na śniadanie."

      Robert pokręcił przecząco głową. Zrobiło mi się go żal. Sam nie byłem pewien, tego co mówiłem, ale zapewniałem go solennie, że nie może być wpadki:

     "Pamiętasz naszą nowelę o straży granicznej?" ("Naszyjnik kapitana Holicza", wyd Iskry 1956)

     "Pamiętam."

     "Przeprowadzaliśmy wywiady z oficerami WOP-u. Pamiętasz, na co się uskarżali?"

     "Na brak łączności... Zaczynam rozumieć."

     "Niech żyje przestarzała technologia! Teleksy WOP-u nawalają bez przerwy."

      Robert wypiął pierś.

     "Nastawię budzik na czwartą trzydzieści. I zrobię kakao do termosu."

      Żołnierz na przejściu granicznym Kudowa-Słone wziął nasze paszporty i zniknął w przydrożnym baraku. Czekaliśmy pięć minut, dziesięć minut, żołnierz nie wracał, napięcie rosło. "Pułapka", szepnął Robert. "Co by nie było, nie ma odwrotu", odpowiedziałem spokojnie. Był to spokój pozorny.Serce łomotało jak ptak złapany w sidła. Nagle zacząłem żałować, że wpuściłem się w tę awanturę. Włączyłem radio. Nadawało program muzyczny Jerzego Haralda z Katowic. Robert nalał nam po kubku kakao. "Idzie" powiedział i rozlał gorące kakao na kolana. Żołnierz podszedł do nas, przez otwarte okno podał nam paszporty i życzył szerokiej drogi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki podniósł się przed nami biało-czerwony szlaban. Droga była wolna. Służba graniczna po czeskiej stronie była uprzejma i sprawna. Kazano nam zapłacić równowartość pięciu dolarów za ubezpieczenie cywilne i przybito pieczątki wjazdowe. Nasza wiza tranzytowa ważna była czterdzieści osiem godzin, ale postanowiliśmy się nie zatrzymywać na czeskiej ziemi. Późnym popołudniem dotarliśmy do Mikolova. Cztery kilometry dzieliły nas do Austrii.

      Miasteczko przygraniczne było całkowicie wyludnione. Oprócz wojskowych nie widzieliśmy w nim żadnego żywego ducha. Drogowskazy prowadziły nas do posterunku za miastem. Po obu stronach szosy ciągnęły się się, aż po horyzont, pasma drutów kolczastych oddzielonych szerokim polem minowym. A więc tak wygląda ta słynna żelazna kurtyna, pomyślałem, i nagle stanęły mi przed oczami druty Oświęcimia. Porównanie było jak najbardziej adekwatne. Ponury widok uświadomił mi, skąd wyjeżdżam i dokąd jadę. Wyjeżdżaliśmy z ogromnego, odrutowanego obozu, który, o ironio losu, nazywano obozem pokoju.

      W przeciwieństwie do dwóch poprzednich posterunków granicznych, Mikolov był naszpikowany celnikami. Kazano nam wyjść z samochodu i otworzyć wszystkie drzwi. Język czeski, którego się nauczyłem w czterdziestym szóstym, pomógł mi nawiązać rozmowę. Robert szybko wydobył z walizki nasz zbiór opowiadań detektywistycznych.

     "To o przemytnikach złapanych przez polską milicję", wyjaśniłem i złożyłem na pierwszej stronie zamaszysty podpis. Celnik przewertował kilka kartek i powiedział:

     "Cenimy polskich ludzi pióra, ale milicję macie nie najlepszą. Nie macie pojęcia, jaki przemyt idzie od was do Austrii. Na ogół srebro, bo to jest najbardziej opłacalne. My tu nakrywamy wszystkich, których przepuściły polskie służby graniczne. Zostańcie z nami dzień lub dwa, a będziecie mieli materiał do następnej książki. Nie macie pojęcia, na jakie pomysły wpadają przemytnicy. Ale nas także nie zrobiono małym palcem."

     "Niech nam pan coś opowie", poprosiłem. "Wolno zapisać?"

     "Nie tylko wolno, ale trzeba", zachęcał celnik. "Dawniej udawało im się wywieść nas w pole. Ale to się skończyło. Mamy prosty, lecz niezawodny sposób na wszystkie patenty. Jaki? Wypróżniamy samochód z bagażu, sprawdzamy, ile benzyny jest w baku, a potem stawiamy wóz na wagę. W dowodzie rejestracyjnym zapisany jest ciężar pojazdu; a jak nie to mamy listę większości marek i modeli z dokładną wagą. Jeśli jest spora różnica między zapisem a rzeczywistym ciężarem, wzywamy naszych mechaników i rozbieramy samochód na czynniki pierwsze. Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy czegoś nie znaleźli. Ostatnio był tu jeden, który wypchał srebrem zapasową oponę. Co wy na to, towarzyszu pisarzu?"

     "Rzeczywiście szkoda, że nie możemy zostać. Ale jeśli nam pozwolą, wrócimy."

     "Warto wam", powiedział poważnie mój rozmówca.

      Gdy oficer straży granicznej przyniósł nasze paszporty, nie widziałem Roberta. Stał z boku, w odległości kilku metrów. "Nie śpij, jedziemy!" zawołałem. Robert podbiegł, wskoczył na przednie siedzenie, zatrzasnął za sobą drzwiczki. Pomachałem Czechom na pożegnanie. Zasalutowali grzecznie. Ruszyłem pomału, nie chciałem sprawić wrażenia, że coś nas gna. Droga była wąska, manewrowałem między wybojami, tylko tego brakowało, aby złamać oś na jakiejś dziurze w asfalcie. Wciąż jeszcze byliśmy po czeskiej stronie granicy, za poboczami, w zaoranym polu, wciąż jeszcze widniały napisy: "Uwaga, miny!" Nagle poczułem dziwny zapach.

     "Użyźniają pola, czy co?", mruknąłem i zaraz zdałem sobie sprawę z nonsensu uwagi; w promieniu kilku kilometrów nie było rolników.

     "To ja", powiedział Robert.

      Zrozumiałem. "Jak się nazywa ta perfuma?", zażartowałem.

     "Strach."

      Kilka minut później było po strachu. Zatrzymaliśmy przed budynkiem, na którym powiewała flaga austriacka. "Jesteśmy wolni!" krzyknął Robert i obaj parsknęliśmy gromkim, niemal histerycznym śmiechem.

Leave a comment

Make sure you enter the (*) required information where indicated.Basic HTML code is allowed.

Interesting Websites